Agi Jensen: Kim jestem?
44.jpg

Agi Jensen: Kim jestem?

Przede wszystkim jestem kobietą – „wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie”. Naprawdę mam na imię Agnieszka, na drugie Urszula, ale od dawna nikt nie zwraca się do mnie inaczej niż Agi. Zostałam tak nazwana w Danii, gdzie nikt nie umiał wymówić mojego imienia, ze względu na występujące w nim „sz”. Natomiast Aga nie wchodziło w grę, bo tak nazywa się największa duńska firma wywożąca szambo i to się źle kojarzyło. I tak zostałam Agi.

Zawodowo idę dwoma ścieżkami. Jedna z nich to projektowanie mody, druga to joga. Obie są dla mnie równie ważne, obie się w moim życiu łączą i przeplatają. 
Są moją pasją, dają mi szczęście, umożliwiają spotkania z cudownymi ludźmi, otaczanie się fajną energią. Właściwie ja to moja praca, ja to moja pasja. Oprócz tego jestem właścicielką i założycielką grupy na FB: Agi Jensen Design and Yoga Grupa. Działam w niej już ponad rok, małymi kroczkami, zupełnie intuicyjnie.
Nigdy nie miałam żadnego celu sprzedażowego, po prostu łatwiej się w ten sposób komunikować. Poprzez Grupę widuję się z moimi Klientkami prawie codziennie, wymieniamy się inspiracjami, a energia tak mocno przenika przez ekrany komputera i telefonu, że z większością z nich przyjaźnię się w życiu realnym.
Wiem też, że i między nimi dzięki Grupie nawiązały się przyjaźnie.

Jestem żoną, mamą dwójki dzieci. Mamą, ale nie Matką Polką. Zdarza mi się sprzątać, nawet dosyć często, bo lubię porządek i harmonię wokół mnie, ale z gotowaniem obiadów jest już gorzej. W moim życiu jest bardzo dużo pasji i gdybym poświęcała czas na zakupy i stanie w kuchni, nie miałabym przestrzeni na inne rzeczy. Myślę, że jakoś sobie z tym radzę, dzieci głodne nie chodzą.

Jestem osobą, która cały czas stara się wychodzić ze strefy komfortu, rozwijać się, chociaż czasem wolałabym sobie tak przycupnąć wygodnie pod kocyczkiem…
Ale wierzę głęboko, że takie wychodzenie naprzeciw różnym trudnościom, pokonywanie barier pomaga mi rozwinąć się bardziej. A na koniec okazuje się,
że dzięki temu dostałam nowe doświadczenia, nową naukę i pozytywne endorfiny – przeświadczenie, że zrobiłam coś dobrego dla siebie.

Jak zostałam instruktorką jogi

Sylwetkę zawsze miałam dobrą. Taki prezent od losu. Kiedy byłam w szkole baletowej, mówiono o mnie: „Tej to się trafiło. Wszystko ma – i warunki, i proporcje. Teraz tylko trzeba talent włączyć i będzie z niej primabalerina”. No i była sylwetka, talentu trochę, ale jakoś nie wyszło i nie zostałam tą primabaleriną. Początkowo bardzo rozpaczałam z tego powodu, ale teraz cieszę się, że tak się stało i że jestem tu gdzie jestem. A to, co wyniosłam ze szkoły baletowej, zostało ze mną na całe życie. Po szkole miałam przerwę, przeżywałam okres buntu. Nic nie chciałam ze sobą robić, nawet tańczyć. Wydawało mi się, że skoro w szkole baletowej nie wyszło, to nigdzie nie wyjdzie, więc zostanę magistrem nauk politycznych. Brakowało mi jednak wysiłku fizycznego. Już jako nastolatka w liceum miałam kontakt z różnymi rodzajami sportu – aerobic, TBT, ABT. Ale nigdy nie byłam dobra w sportach grupowych, bardziej lubiłam indywidualne zajęcia. Gdzie nikt niczego nie narzucał mi z góry, mogłam robić swoje indywidualne wygibasy. No i kiedy zaczęła wchodzić do Polski joga, byłam jedną z tych osób, które jako pierwsze się z nią zetknęły. Ta moja przygoda z jogą trwa już prawie 18 lat…

Joga na początku nie była moją pasją, wręcz kojarzyła mi się z bólem. Chodziłam na zajęcia niewiele z tego rozumiejąc. Traktowałam jogę wyłącznie jako gimnastykę korekcyjną. Uważałam, że po szkole baletowej wiem wszystko najlepiej, choćby to, że stopa obciągnięta wygląda lepiej niż flex. Walczyłam, buntowałam się, aż w końcu za-klikało… Przyszła pokora, zrozumienie, oddech i popłynęłam w jodze. Na początku wcale nie byłam taka rozciągnięta. W szkole baletowej mówili nawet o mnie: szyna. Ale w jodze rozciągnięcie naprawdę nie jest najważniejsze. To przychodzi z czasem. A jak nie przyjdzie? Trudno. Trzeba zaakceptować swoje ciało takie, jakie jest i z nim pracować. Sekretem jogi jest regularna praktyka.
Ona czyni nas joginkami. Kiedy mieszkałam w Irlandii, miałam przerwę od jogi,
bo nie mogłam znaleźć zajęć dla siebie, troszkę się tam rozleniwiłam. Z kolei jak byłam w pierwszej ciąży, to pracowałam w fitness klubie duńskiej sieci SATS. Przyjęli mnie na instruktorkę jogi, chociaż wtedy nie miałam jeszcze żadnego papieru. Przyszłam, pomachałam nogami, pokazałam rozciągnięcie, kilka asan, egzotyczny akcent polski i od razu po pierwszym egzaminie przydzielili mi grupy jogowe. I to okazało się moją najlepszą szkołą. Nabierałam doświadczenie na dużych grupach, dzień w dzień, czasem i dwa razy dziennie, jeżdżąc z jednego końca Kopenhagi na drugi. Nie miałam jeszcze wtedy dzieci, mogłam poświęcać dużo czasu dla siebie, joga była jedynym zawodem, który tam wykonywałam. Do tego jeździłam po różnych szkołach jogi i liznęłam kundalini, ashtangi, w którą się wkręciłam na maksa, jogi yengarowej, fitnessowej – wszystkiego spróbowałam i doświadczałam. I to mi bardzo dużo dało. Dopiero po latach, kiedy przyjechałam do Polski, zrobiłam kurs instruktora jogi. Miałam wtedy malutkie dzieciaczki, które zostawiłam w domu, a sama wyjechałam do Wrocławia na dwa tygodnie. To była moja pierwsza tak długa rozłąka z rodziną. Bardzo źle się z tym czułam, a do tego sam kurs też nie był łatwy. Ale wiedziałam, że chcę go zrobić, bardzo dużo mi dał. Moim guru była Basia Lipska. Zdobyłam wszystkie możliwe instruktorskie papiery, a potem musiałam napisać coś w rodzaju pracy magisterskiej na temat jogi, więc pogłębiłam swoją wiedzę teoretyczną. I tak ukształtowałam się jako instruktorka jogi z licencją.

Siła i moc

Nie samą jogą człowiek żyje, zaczęłam więc chodzić na treningi personalne do, prawdziwego kozaka, Tomasza Stańczyka. Tomek postanowił mi udowodnić, że joga jogą, rozciągnięcie rozciągnięciem, ale jest jeszcze u mnie dużo do zrobienia. Dał mi dużo wyzwań - podciągaliśmy moje mięśnie brzucha, ćwiczyliśmy moc i siłę. Jak wracałam na matę, mogłam sobie na dużo więcej pozwolić. Tomasz twierdzi, że mnie wysmuklił i zbudował moją masę mięśniową. Myślę, że tak było. Na pewno te treningi mnie wyrzeźbiły i dały dużo innej wiedzy. Teraz ze względu na pandemię, mam przerwę na siłowni. Nigdy nie byłam gruba. W pierwszej ciąży przytyłam 13 kg, w drugiej - 17 kg. W Polsce to dużo, w Danii z kolei mówią, „a tyj, ile chcesz, ile ci organizm podpowiada”. I nie ingerują, dopóki nie ma nadmiernej nadwagi. Ciążowe kilogramy zrzucałam powolutku, przez rok.
Troszkę mi to dokuczało. Człowiek przyzwyczajony do XS, a tu nagle jest dużą eMką - trudno się z tym pogodzić. Ciężką pracą wróciłam do dawnej wagi. Teraz jestem w najlepszej formie życiowej. Mam 43 lata, jestem najlepiej rozciągnięta, najsilniejsza, a jeśli chodzi o jogę, to też pokonuję kolejne wyzwania. Ostatnio udało mi się zrobić pinczę, dążę do tego, żeby stać na rękach i robić warianty. Fizycznie czuję się bardzo dobrze.

Dlaczego projektuję?

Ciuchy zawsze były dla mnie ważne. Od najmłodszych lat byłam bardzo wybredna – jeśli coś mi się nie podobało, nie było siły, żebym to założyła. Miałam to szczęście, że mieszkałam w Kopenhadze, która jest skandynawską stolicą designu. Minimalizm, prostota i dystans. To mnie ukształtowało modowo. Wszystko, co najlepsze w Danii, przeniosłam do mojej firmy. W Irlandii było zupełnie inaczej – tam panował styl bardziej londyński, było dużo brandów, o których nigdy nie słyszałam. Mieszkałam koło największego shopping center w Irlandii, a że miałam dużo czasu, chodziłam po sklepach i w ten sposób też się kształtowałam. Poznałam dużo projektantek mody, Szwedek, które mieszkały w Dublinie. One projektowały ubrania i szyły je – obcowałam z nimi, a one otwierały mnie na modę. Kiedy w Dublinie zaczęły otwierać się markety w stylu naszego Mustache, jeszcze bardziej karmiłam moje zmysły. Obserwowałam, uczyłam się, podpatrywałam sposób sprzedaży, obcowania z klientem i to też mnie bardzo ukształtowało. Kiedy wróciłam do Polski, zaczęłam poznawać polskie brandy. A że nie mogłam ubrać się od stóp do głów, tak jak bym chciała, zaczęłam robić swój design. Nie mając kompletnie pojęcia o szyciu, ja nawet guzika nie umiem przyszyć. Okazuje się, że nie jest to potrzebne w projektowaniu. Nie jestem konstruktorką, nie szyję, nie robię wykrojów, ale cenię sobie bardzo relacje z ludźmi. Poczynając od Dziewczyn, z którymi pracuję w showroomie, przez krawcową, do kuriera. Jeśli ta relacja jest dobra, mam wrażenie, że można dokonać wszystkiego. Korzystam z ludzkiego talentu - konstruktorki, krawcowej, znawców materiałów. Zbieram od nich wiedzę i wkładam to w moje projekty. Zawsze kochałam rysować. Już w szkole baletowej mówili mi, żebym poszła na aktorkę, modelkę, albo zajęła się rysowaniem. Baleriny ze mnie nie będzie, a szkoda mnie na łabędzia w ostatnim rzędzie, tylko życie sobie zmarnuję... Chodziłam na lekcje rysunku i malarstwa i chociaż nie zajęłam się tym profesjonalnie, to ten malutki talencik pozwala mi wyrazić piórem i ołówkiem to, co mi w duszy gra, a moja pani konstruktorka jest w stanie to zrozumieć i z wizualizować w formie ciucha.

Jestem, jaka jestem

W życiu trzeba słuchać serca i intuicji. Tak budowałam wizję swojej marki. Nie słuchałam innych, nie brałam pod uwagę tego, co się opłaca, co jest trendy, tworzyłam to, co mi serce podpowiadało. Kiedy wchodziłam na rynek, spotkałam się z głosami: „Ona jest modelką, fotografuje wszystko na sobie, a dlaczego tak, zdjęcia powinny być na białym tle” itp. Miliony rad od ludzi z branży, ale żadna nie pasowała do mojej wizji. Postawiłam na wizję firmy, która wywodziła się z mojego serca. Pracowałam jako modelka już od 15. roku życia, więc miałam doświadczenie w pracy z obiektywem. Dlaczego tego nie wykorzystać i nie pokazać moich projektów na sobie? Ja wiem najlepiej, jak one powinny wyglądać. Wiem też, jak się umalować, bo pokończyłam kursy make-upu. Wiem najlepiej, jak chcę to przedstawić! Dobrałam sobie fotografki, z którymi poczułam dobrą energię i tak powstała strona internetowa mojej firmy – w oparciu o mnie, moją twarz, moją osobowość. Stworzyłam sobie takie życie, jakie mam. Sama. Nigdy nie robiłam nic wbrew sobie. Nie myślałam o tym, żeby otworzyć showroom w jakimś trendy miejscu w centrum Warszawy, np. na Mokotowskiej. Do głowy by mi to nie przyszło, musiałabym jeździć do miasta i zastanawiać się, gdzie zaparkować. Ja nie muszę mieć trendy miejsca, ja muszę mieć swój Hotel Paradise. Dla mnie to było ważne – moja własna przestrzeń, w której będę dzieliła jogę z designem. I tak oto powstał mój showroom przy Al. Wilanowskiej, niedaleko mojego mieszkania, co pozwala mi tu być cały czas. W każdej chwili, na zawołanie.

Jestem osobą, która dąży do tego, żeby mieć w życiu balans, szczęście, satysfakcję. Dużo jeszcze przede mną do wykonania. Wciąż nad sobą pracuję. Choćby nad tym, żeby nie oceniać innych. Jeśli to robię, to w ścisłym, zaufanym gronie. Nie chcę nikogo zranić. Staram się wejść w skórę innej osoby, zrozumieć, dlaczego zachowuje się w taki czy inny sposób. Co się za tym kryje – ból, trauma? To trzeba zrozumieć, a nie oceniać i rozpowszechniać tę ocenę, nie daj Boże, koloryzując ją. To może być bardzo krzywdzące.

Uczę się asertywności. To bardzo ważne, żeby umieć powiedzieć: NIE, kiedy czujesz, że to jest potrzebne, żeby być w zgodzie ze sobą. Na początku to trudne, boimy się, jak będziemy odebrani. Ale musimy pamiętać, że nigdy nie będzie tak, żeby wszyscy nas lubili. Trzeba to zaakceptować. Nawet Jak Paweł II czy Dalajlama mieli swoich przeciwników.

Staram się być otwarta, nie mieć sekretów. Jestem szczera i mówię to, co czuję.

Mój Duńczyk, moja miłość

Mam w życiu wielkie szczęście, bo trafił mi się bardzo fajny mąż. Soren jest Duńczykiem. Mogę powiedzieć, że uczy mnie mądrych rzeczy. Wywodzi się z zupełnie innej kultury i ma inne spojrzenie na świat. Duńczycy są bardzo skromni, nie muszą niczego udowadniać, bo zawsze mieli wszystko. Udowadnianie i obnoszenie się z bogactwem jest w tym kraju uznawane za bardzo złą cechę. Obciach nawet. Plotkować z własnym mężem też nie mogę, bo ledwo zacznę, on patrzy na mnie zdziwiony i mówi: „Ale to jest w ogóle nieważne. Stop it, baby”.

Zanim spotkałam Sorena, miałam narzeczonego. To był długi związek, myślałam, nawet, że będziemy razem do końca życia. Ale mój narzeczony mnie zostawił! Przygnębiona wyjechałam na dwa miesiące do Australii, do mojego ojca chrzestnego. Ale przed wyjazdem poznałam Sorena i już wiedziałam, że ten Duńczyk to jest TEN – przystojny, fajny, ciekawy, inspirujący. Tak bardzo za nim tęskniłam, że z tej Australii w ogóle nie potrafiłam się cieszyć. Jak tylko wróciłam do Polski, od razu przeprowadziłam się do niego. I tak zostało do dziś. Co nie oznacza, że nie zdarza nam się pokłócić, przecież chłopa trzeba czasem ustawić.

Soren inspiruje mnie, pozwolił mi rozwinąć skrzydła. Jeśli widział, że coś mnie kręci – motywował mnie do działania. Chciałam malować, kupił mi sztalugę, chciałam iść na jogę, powiedział: „Idź na kurs”. Nigdy mnie nie blokował, nie uważał, że powinnam w domu siedzieć i gotować obiady. Śmieję, się, że kiedy raz na jakiś czas zrobię sałatkę, to Soren się cieszy, że zrobiłam mu dobry obiad. Duńczycy bardzo szanują równość kobiety i mężczyzny. Jeśli ja noszę siaty z zakupami, Soren może gotować obiad i zajmować się dziećmi. To dla niego normalne. To jest kluczem do fajnego związku. To i pasje, które trzeba mieć w życiu i umieć się nimi dzielić.

do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper Premium